poniedziałek, 28 listopada 2011

Dawanie prezentów cieszy podwójnie!

Nic nie daje mi większej przyjemności jak robienie małych podarunków. Odkąd sięgam pamięcią robiłam własnoręcznie kartki i wypisywałam w nich przemyślenia, aforyzmy, cenne uwagi i podziękowania. Przelewanie słów na papier w własnoręcznie robionej karteczce, dawało mi ogromną radość, a wręczanie jej to już w ogóle...duużżżaaa przyjemność i wyczekiwana mina i reakcja osoby, której była ona wręczana.

Jak wspomniałam ostatnio w poście szykowałam prezent dla... narzeczonej brata mojego Boo. Los chciał, ze urodziny Andrzejkowe obchodzi Ona, Tato Boo i Ja. Więc sami widzicie, potrójna uroczystość w jednej przyszłej rodzinie! Nie ma jak to dobry zbieg okoliczności!


Z tego względu, ze darzę wielką sympatią Wybrankę Brata Boo i uważnie Ją słucham podczas naszych wielogodzinnych rozmów i debat, których nie ma końca, postanowiłam wręczyć Jej coś skromnego, ale kobiecego, co przypadnie Jej z pewnością do gustu. Resztę prezentu zrobiłam w własnym stylu DIY i oto wyszedł długo wyczekiwany efekt. Podoba się?




to teraz tylko pakuje w paczkę i wysyłam za granicę...

piątek, 25 listopada 2011

Must be a good day!

Czuję moc! nie wiem skąd nie wiem jak?! ale cieszę się ogromnie, bo powinnam przynajmniej jeszcze z pół godziny pospać i naładować baterie przed całym zalatanym dniem pomiędzy daniem korepetycji, a uczelnią, a ja zrywam się z łóżka z głową pełną myśli i działam! Może to chwilowe, tymczasowe? się okaże. Póki co muszę to wykorzystać jak tylko mogę i zrealizować wszystko co muszę w ten weekend! Od rana słońce zawitało do mojego mieszkania i już czuję, że to musi być dobry dzień! Musi, bo tak chcę!a przecież to kwestia dobrego podejścia...


Wam również Wszystkim życzę miłego dnia i weekendu!
xxx

środa, 23 listopada 2011

owocowe małe co nie co...

Czasami są takie dni, że wszystko wali mi się na głowę...czuje frustrację, a potem przychodzi smutek i łzy same napływają mi do oczu i nie mogę zatrzymać ich z całych sił. Ten post dzisiejszy ułożyłam sobie w głowie w pracy i miał być miły i przyjemny..nie przypuszczałam jednak, że mój piękny dzień legnie w gruzach (w sumie i nie mój, po mojej kumpeli z pracy i Boo też). Wszyscy w trójkę struci, staliśmy i patrzyliśmy na siebie z pustym wzrokiem i staraliśmy pocieszyć się wzajemnie.. Nie znoszę tak się czuć, bezradnie, nieobecnie i smutno...tak jakby coś lub Ktoś powalał mnie na kolana i nie pozwalał wstać...Tęsknie za spokojem, za wewnętrzna równowagą, za dobrym dniem, który wiem, że musi przyjść, bo przecież po burzy zawsze wychodzi słońce..


Nie zamulając dalej, chcę kontynuować moją przewodnią myśl dzisiejszego wpisu, który wpadł mi do głowy rano...Nie wiem jak Wy, ale ja gdy mam okazję do dłuższego pospania przynajmniej do tej 11tej, przebudzam się i dumam od rana co by tu zrobić tak dla samej siebie, albo dla Kogoś.. Zamiast przestawiać budzik na kolejną drzemkę, zrywam się i działam. Tak jak dzisiaj właśnie! Przed pracą wstałam i prosto poszłam do kuchni. Wczoraj oglądając mój ulubiony wtorkowy serial "Przepis na życie" w internecie, znalazłam przepis z ich bloga kulinarnego, który bardzo, ale to bardzo (że aż wstałam wcześniej!) chciałam przetestować! A mianowicie...omlet twarożkowy z owocami.



Przygotowałam, tak jak według przepisu:
- 12 dkg serka homogenizowanego
- 10 dkg mąki
- 2 jajka
- 3 dkg cukru
- 250 ml mleka
- 5 dkg masła do smażenia
- 1 łyżka oleju do smażenia
- cukier puder do posypania
- 0,5 dkg cukru wanilinowego
- szczypta soli
- miseczka pokrojonych letnich owoców (maliny, jagody, porzeczki, morele)

W moich omletach zastosowałam głownie maliny i truskawki. Dodatkowymi składnikami, którymi ozdobiłam omlet była polewa truskawkowa, bita śmietana oraz gałka lodów waniliowych. Mała bomba kaloryczna, ale co tam! Czasami wypada sobie pozwolić, bez wyrzutów sumienia, na małe co nie co!O!


Białka oddzielamy od żółtek. Następnie ubijamy na puszystą masę żółtka z cukrem, dodając cukier wanilinowy. Z mąki, mleka, serka wyrabiamy ciasto, następnie dodajemy masę z żółtek. Kolejnym krokiem jest ubicie białka z solą na sztywną masę i delikatnie dołączyć do ciasta.
Na patelni rozgrzewamy masło z olejem, wylewamy ciasto i usmażymy omlety z obu stron na złoty kolor. Kiedy omlety są już gotowe kładziemy na nie wcześniej przygotowane owoce i posypujemy cukrem pudrem.
Smacznego!

A ja tymczasem, na pocieszenie humoru zasiadam do mojej kawki i wypatruję jutrzejszego dnia. W końcu każdy nowy dzień przynosi nowe niespodzianki i radości..i oby jutro tak było, bo przede mną dzień konfrontacji z różnymi osobowościami w pracy, a jeszcze muszę wymyślić prezent dla jednej wyjątkowej osoby...


Pozdrawiam Was serdecznie i życzę spokojnej nocy.
P.s. po tym złym dniu, ten wpis okazał się jak katharsis, po prostu inny wymiar, gdzie jest "lovely&cozy"...



Paula,
xxx

poniedziałek, 21 listopada 2011

Kolejna próba czyt. piernikowe brownie...

Na policzkach coraz bardziej czuć zbliżającą się zimę. Opony zimowe już zmienione - zatem przygotowania do pory zimowej po części zapoczątkowane. Notatnik uczelni coraz bardziej wypełniony kolejnymi projektami powoli zbliżające się do sesji zimowej. Dyspozycyjność na kolejny miesiąc grudzień wysłana. Tego roku walczę o mój grudzień, o tą zimę, i przede wszystkim o Święta, które chcę w tym roku poczuć, a nie tylko przejść obok, obojętnie i nieobecnie, tak jak w tamtym roku, kiedy spędziłam je, jak i Nowy Rok w pracy...smutne, ale prawdziwe. Dlatego w tym roku mówię NIE! Są sprawy ważne i ważniejsze, a Święta i przygotowania do nich są tak wyjątkowe, i nie chcę znowu ich ominąć...


W tym roku planuje oddać się im w 100%! Chcę być obecna podczas przygotowań, chcę poczuć magię świąt, chcę porobić bożonarodzeniowe stroiki, ozdobić zimowo taras i choinkę z samych naturalnych pyszności. Podążając w tym kierunku, przeglądam powoli Wasze blogi o tematyce świątecznych wypieków i potraw. Z niecierpliwością czekam na robienie makowca i pierników z Babcią, potraw z Mamą, w naszej rodzinnej kuchni, gdzie dominuje sama szarość, którą tak lubimy.



Dziś postanowiłam zacząć moje kulinarne testowanie okolicznościowych wypieków i zdecydowałam się na piernikowe brownie z kruszonką. Nie ukrywam, iż będzie to moja druga próba robienia ciasta brownie. Za pierwszym razem niestety użyłam zbyt dużej formy i moje ciasto nie urosło, ba! było tak płaskie, ze aż trudne do zjedzenia, dlatego możecie sobie wyobrazić fatalny końcowy efekt.


Tym razem, ze względu na brak odpowiedniej formy do kwadratowego ciasta, moje brownie przybierze kształt muffinków jak w white plate, które po części zainspirowało mnie do piernikowego brownie, bo od dawna chodziła za mną piernikowa babka. Ostatecznie dziś będzie piernikowa odsłona brownie, a następnie będzie kolej na inne np. piernikowy murzynek, piernikowa babka. W końcu do Świąt jeszcze sporo czasu, zatem mogę testować do woli.




Ciasto:                                                             Kruszonka:

150 g gorzkiej czekolady                                    1/2 łyżki masła
50 g mlecznej czekolady                                    1 łyżka mąki
200 g masła                                                      1/2 łyżki cukru
150 g cukru                                                       1/2 łyżeczki cynamonu 
3 jajka
200 g mąki pszennej
2 łyżeczki przyprawy do piernika
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki imbiru


1. Czekoladę (oba rodzaje) i masło roztopić na garnku z gotującą się wodą.
2. Jajko ubić dokładnie z cukrem.
3. Mąkę wymieszać z przyprawą do piernika, proszkiem do pieczenia i imbirem.
4. Miksując jajka dodać roztopioną czekoladę oraz mąkę z dodatkami.
5. Kruszonka - wszystkie składniki wymieszać rękoma i posypać na masę wylanej do     formy muffinkowej.
6. Piec około 20-30 minut w piekarniku o temperaturze około 170 stopni C.


Nic dodać, nic ująć. Smaczności moje wyszły dobre i intensywnie czekoladowe. Zachęcam do wypróbowania.


A tymczasem życzę Wszystkim miłego wieczoru. Ja zabieram moje czekoladowe smakołyki, kubek gorącego mleka i zaszywam się pod kocem w ten jesienny wieczór...


Pozdrawiam serdecznie,
xxx

sobota, 12 listopada 2011

Napój na chłodne dni...

I zaczął się weekend... jeden z tych weekendów, gdzie budzik dzwoni o 5:00 rano i czas wstawać do pracy.. a w pracy odliczam godziny, żeby poczuć chociaż chwilkę wolnego dnia jakim jest weekend...Weekendy, no właśnie..nie pamiętam kiedy miałam je kompletnie wolne..chciałabym kiedyś tak wszystko poukładać, żeby żyć w zgodzie z trybem pracy większości osób, z wolnymi weekendami i jedno-czasową zmianą.

Wracając z pracy, lekko zmarznięta i zaspana, poczułam ochotę na coś rozgrzewającego... coś co pomoże przyjemniej zaszyć się pod ciepłym kocem... Przypomniał mi się napój, który moja znajoma ostatnio mi przygotowała...


Mam nadzieję, że moja znajoma nie będzie mi miała za złe, że zdradzę i Wam przepis na ten magicznie rozgrzewający napój. Po prostu sama rozkosz w ustach, a przy tym jaka zdrowa...


Napój, o którym jest tu mowa, to herbata z dodatkiem różnorodnych przypraw.
Kiedyś w ogóle nie używałam przypraw, ani do napojów, ani do potraw. Wręcz byłam osobą pozbawioną wszelkiej wrażliwości i wyczucia dobrego smaku w potrawach i wszelkich innych trunkach. Bardzo nad tym ubolewałam, ponieważ nawet jak udało mi się coś stworzyć w kuchni to było takie ... nijakie. I nawet się do tego przyzwyczaiłam i nie miałam potrzeby ich stosowania. Smakowało mi w takim wydaniu, jakie robiłam.
Wszystko się jednak zmieniło, po wizycie u mojej mądrej Pani doktor, która zastosowała w mojej profilaktyce alergicznej dietę bez cukrową oraz przyprawową. I od tego wszystko się zaczęło! Zaczęłam kupować przyprawy, zioła, przysmaki. Wszystkiego po trochu. Do testowania. Degustowania. A teraz to nie wyobrażam sobie, żeby w moim królestwie nie było półki na tego typu produkty spożywcze.

A teraz przepis na ten magicznie działający napój:
- zwykła herbata
- plastry cytryny
- imbir
- goździki
- anyż
- miód

Imbir ma wiele rozmaitych zastosowań, od kulinarni poprzez nauki magiczne, gdzie jest afrodyzjakiem aż po kosmetologię i medycynę, która wykazuje jego lecznicze właściwości przeciwzapalne i przeciwbólowe. Jest idealny na przeziębienia, rozgrzewa, i dlatego tak warto go stosować zwłaszcza teraz, w te chłodne wieczory.


Anyż gwiazdkowy posiada przede wszystkim znaczenie przyprawowe, chociaż przejawia również pewne, niewielkie działanie lecznicze. Pierwszą przygodę z anyżem miałam, kiedy pracowałam jako student I roku, w Grecji. Przy barze kolega Grek poczęstował mnie ouzo. Anyżowa wódka nie przypadła mi jednak do gustu. Była straszna i dziwiłam się jak ludzie mogą pić tego tak duże ilości. Z herbatą anyż smakuję o niebo lepiej -  smaczniej i przyjemniej.


A resztę składników, to na pewno każdy już z Was zna doskonale i stosuje każdego dnia...
Kolejnym produktem, który zagościł w mojej fabryce przypraw jest cynamon w naturalnej postaci. Pierwszy raz zamiast zmielonej paczki, gdzie cynamon jest mocno intensywny, wręcz gryzący w nos, mam surowy, twardy, naturalnie pachnący. Można go przeznaczyć do zmielenia, lub jako pachnąca ozdoba. U mnie na razie odegra tą drugą rolę, ponieważ lubię jego zapach i myślę, że taka forma cynamonu zawiśnie w mini kawałkach i wstążkach ozdobnych na mojej tegorocznej świątecznej choince.



Miło znaleźć czas na codzienny post. Szkoda, ze zdarza się to tak rzadko...A przede mną poza pracującym weekendem, czeka kolejny tydzień i mały wypad za miasto, dlatego nadrabiam z nowościami i wyczekuję chwili odreagowania w rodzinnych stronach mojego Boo.

Pozdrawiam Was serdecznie,
xxx

piątek, 11 listopada 2011

Klasyczny sernik o smaku wanilii...

Chodził za mną już chyba od tygodnia. Zaczęłam przeglądać trochę przepisów, chciałam dowiedzieć się szczegółów, podpatrzyłam przepis mamy i jakoś nie mogłam się zdecydować. Wiem, że to ciasto wymaga sporego zaangażowania i przypatrzenia wszystkiego do ostatniego dzwonka piekarnika. Wahałam się, czy spróbuję, czy może odpuszczę i przetestuje inny przepis. Ale nie! Ogromna ochota chodziła za mną i w końcu dziś chciałam spróbować stanąć na wysokości zadania i zrobić mój pierwszy w życiu samodzielny sernik.


Nie ukrywam, że z początku było trudno mi się zebrać. Najpierw zapomniałam zabrać ser, który kupiłam do domu. Potem sitko mi się popsuło. A następnie to już w ogóle, tragedia jak dla mnie, mikser zaczął mi szwankować. Ale powiedziałam basta! Sięgająca zenitu moja frustracja w kuchni nie wygrała. Spięłam się, pobiegłam do sklepu, odpaliłam jakoś mikser i zaczęłam robić....I oto w ten sposób w piekarniku powstał  długo oczekiwany rezultat moich dzisiejszych zmagań - sernik.


Przepis na sernik podpatrzyłam u mamy i także z pomocą white plate udało się!
- 1 kg sera trzykrotnie mielonego
- 6 jajek, osobno białka i żółtka
- 130 g cukru pudru
- 100 g słodzonego mleka skondensowanego
- 1 łyżeczka esencji waniliowej (ekstraktu z prawdziwej wanilii) lub cukier waniliowy
- 200 g, miękkiego (to ważne!) masła
3 łyżki mąki ziemniaczanej

do oprószenia: cukier puder


A teraz instrukcja przygotowania ciasta: w pierwszej misce wlać białka i dodać szczyptę (1/8 łyżeczki) soli. Ubić na sztywną pianę i odstawić. W drugiej misce umieścić żółtka, dodać cukier, wanilię, mleko i ubić na kogel mogel - powinien być idealnie puszysty, ubity do białości. Następnie, cały czas ubijając, dodawać po łyżce masła, później po łyżce sera. Na końcu dodajemy mąkę. Kiedy masa będzie gładka, przestajemy ucierać i dodajemy po trochu pianę z białek. Delikatnie, ale dokładnie wmieszać pianę w masę - ale łyżką, w żadnym razie mikserem! Tortownicę o średnicy 30 cm wysmarować masłem, oprószyć bułką tartą (spód i brzegi). Wlać masę, wyrównać wierzch.
Wstawić do piekarnika na 180 stopni C i piec 60 minut. Po upieczeniu, wyłączamy piekarnik, uchylamy drzwiczki piekarnika i studzimy w nim sernik.

Ta instrukcja jest z white plate, lecz również sugerowałam się niektórymi swoimi kulinarny przyzwyczajeniami.
Czasami głowię się i troję ile 130 g maki to szklanka, ile to 150 g cukru itd. Dlatego spędziłam trochę czasu, by w końcu raz dowiedzieć się wszystkiego od A do Z. I znalazłam! "przelicznik kulinarny" tutaj jest link; http://mojewypieki.blox.pl/strony/przelicznikkulinarny.html. Polecam! Teraz odmierzanie składników do misy będzie łatwiejsze, szybsze oraz przyjemniejsze.

Nie ukrywam, że na początku doznałam małego szoku, kiedy ujrzałam, że w piekarniku ciasto zaczęło rosnąć i rosnąć, że aż nie miało miejsca, ale teraz po odczekaniu - opadło i wygląda całkiem atrakcyjnie.


Nie ma jak to małe, dobre co nie co, jako uatrakcyjnienie jesiennych wieczorów. Czasami czuję, że dopada mnie spory dysonans, a jesień raczej mi w tym nie pomaga. Czas podjąć jakieś ku temu kroki i ruszyć z miejsca, a co więcej w końcu zasiąść porządnie w czytelni i wyskrobać pierwszą stronicę mojej pracy magisterskiej, bo coś czuję, że czas wziąć się za to co tak odkładam od dłuższego już czasu...
A tym czasem pozdrawiam i Tym, którzy także poddadzą się wyzwaniu w upieczeniu sernika, życzę powodzenia i smacznego!


Paula,
xxx

poniedziałek, 7 listopada 2011

A wieczorami lubię...

...poczuć relaks po całym dniu wypełnionym obowiązkami życia codziennego. Lubię zapalić zapachowe świeczki, wziąć kubek aromatycznej herbaty i poleniuchować czy to przy dobrym filmie z Boo, czy z książką w łóżku. Lubię taki czas...tylko dla mnie i na to żeby nie myśleć o wszystkim, co muszę zrobić jutro...taka mała odskocznia od wszystkiego. Po prostu chwila, by naładować baterie na kolejny dzień.

Ostatnimi czasy towarzyszy mi w łóżku książka,którą wyglądałam od pewnego czasu...


Pachnąca nowością i bijąca swoim czarem, prosto z empiku książka Paulo Coelho "Alef". Paulo Coelho to mój myśliciel, to pasterz, który mnie prowadzi, to pomocna dłoń intelektualna, która wskazuje mi drogę. To moje źródło, z którego czerpie mądrość, wiedzę i radość. Jego dzieła zachwycają i zachwycać będą, i zawsze będą mi bliskie, ponieważ książka "Być jak płynąca rzeka" była moją "biblią" gdy byłam sama, gdy było mi smutno i gdy tak niesamowicie tęskniłam za bliskimi. To ona mnie wtedy ratowała - dawała rady, podtrzymywała na duchu, zakazała się cieszyć, gdy łzy napływały do oczu i kazała myśleć pozytywnie, gdy już nie widziałam dobrego wyjścia. Może, Ktoś kto to czyta myśli, że oszalałam, ale dla mnie Jego książki dają taką niesamowitą siłę, którą ciężko opisać. Dają rady, wskazówki, przestrogi i życiowe morały, które odnajduje po części w swoim życiu, a które mogłabym przeoczyć i nie docenić ich znaczenia, gdyby nie On - Paulo Coelho. Towarzyszy mi w sumie każdego dnia, okrągło cały rok, a mianowicie kalendarz Jego autorstwa, dlatego Jego mądre słowa są ze mną zawsze w torebce, gdy ich potrzebuję.


I znów do głowy wpadło parę refleksji...już dziś wiem, że gdybym cofnęła czas o 4 lata do tyłu i przeżywała wszystkie narastające złe wydarzenia jeszcze raz, starałabym mocniej do głowy wbijać sobie pozytywne Jego myśli. Teraz w sumie mówi się łatwo, ale wtedy nie było zbyt ciekawie... chyba musiałam przeżyć swoje, by w pełni świadoma dojrzeć do otaczającej mnie rzeczywistości, która przyniosła z czasem same dobre rzeczy i osoby. Gdybym mogła z konfrontować przeszłość i tamten podupadającym na sile stan mojego ducha, pokazałabym że jednak umiałam się podnieść, co więcej los postawił mi na drodze osoby, które nadały mojemu życiu większy, głębszy sens, które nauczyły kochać od nowa, widzieć rzeczy z innego kadru, które pokazały, że nie trzeba nic, po prostu wystarczy być.

Odkładam książkę do reszty Jego dzieł i...


...życzę Wszystkim spokojnych snów,
Paula

A wieczorami lubię...

...poczuć relaks po całym dniu wypełnionym obowiązkami życia codziennego. Lubię zapalić zapachowe świeczki, wziąć kubek aromatycznej herbaty i poleniuchować czy to przy dobrym filmie z Boo, czy z książką w łóżku. Lubię taki czas...tylko dla mnie i na to żeby nie myśleć o wszystkim, co muszę zrobić jutro...taka mała odskocznia od wszystkiego. Po prostu chwila, by naładować baterie na kolejny dzień.

Ostatnimi czasy towarzyszy mi w łóżku książka,którą wyglądałam od pewnego czasu...


Pachnąca nowością i bijąca swoim czarem, prosto z empiku książka Paulo Coelho "Alef". Paulo Coelho to mój myśliciel, to pasterz, który mnie prowadzi, to pomocna dłoń intelektualna, która wskazuje mi drogę. To moje źródło, z którego czerpie mądrość, wiedzę i radość. Jego dzieła zachwycają i zachwycać będą, i zawsze będą mi bliskie, ponieważ książka "Być jak płynąca rzeka" była moją "biblią" gdy byłam sama, gdy było mi smutno i gdy tak niesamowicie tęskniłam za bliskimi. To ona mnie wtedy ratowała - dawała rady, podtrzymywała na duchu, zakazała się cieszyć, gdy łzy napływały do oczu i kazała myśleć pozytywnie, gdy już nie widziałam dobrego wyjścia. Może, Ktoś kto to czyta myśli, że oszalałam, ale dla mnie Jego książki dają taką niesamowitą siłę, którą ciężko opisać. Dają rady, wskazówki, przestrogi i życiowe morały, które odnajduje po części w swoim życiu, a które mogłabym przeoczyć i nie docenić ich znaczenia, gdyby nie On - Paulo Coelho. Towarzyszy mi w sumie każdego dnia, okrągło cały rok, a mianowicie kalendarz Jego autorstwa, dlatego Jego mądre słowa są ze mną zawsze w torebce, gdy ich potrzebuję.


I znów do głowy wpadło parę refleksji...już dziś wiem, że gdybym cofnęła czas o 4 lata do tyłu i przeżywała wszystkie narastające złe wydarzenia jeszcze raz, starałabym mocniej do głowy wbijać sobie pozytywne Jego myśli. Teraz w sumie mówi się łatwo, ale wtedy nie było zbyt ciekawie... chyba musiałam przeżyć swoje, by w pełni świadoma dojrzeć do otaczającej mnie rzeczywistości, która przyniosła z czasem same dobre rzeczy i osoby. Gdybym mogła z konfrontować przeszłość i tamten podupadającym na sile stan mojego ducha, pokazałabym że jednak umiałam się podnieść, co więcej los postawił mi na drodze osoby, które nadały mojemu życiu większy, głębszy sens, które nauczyły kochać od nowa, widzieć rzeczy z innego kadru, które pokazały, że nie trzeba nic, po prostu wystarczy być.

Odkładam książkę do reszty Jego dzieł i...


...życzę Wszystkim spokojnych snów,
Paula

Babskie gadżety & wstążkowa pomoc...

Każda z Nas zapewne lubi babskie gadżety. Ja od początku nie ukrywałam, że mam ogromną słabość do wszelkich rodzajów dodatków. Ostatnio dobrałam sobie małe co nie co, aby tworzyły uzupełniającą się całość do stroju klasycznego z nutą małej elegancji.



Po pewnym czasie znalazłam bransoletkę...ale największy gadżet, jaki mnie w niej urzekł, to wstążka.


A teraz zwracam się do Was Drodzy Czytelnicy. Pomóżcie mi poszukać takie intensywne wstążki w kropki, paski, kratkę. Szukałam w przeróżnych sklepach, byłam na giełdzie i nic. Wszystko jednokolorowe i gładkie... a ja nie chcę gładkie! Chcę w wzory, przeróżne, żeby kolorystycznie oddały to co chcę ozdobić. Dlatego jeśli Któraś z Was wie, gdzie takie wstążki kupić, to proszę o namiary!!! Z góry dziękuję.

A teraz zarzucam płaszcz na siebie, zabieram moje włochate cuda  i wyruszam na spacer w poszukiwaniu inspiracji i pomysłu na dzisiejsze danie dnia, ponieważ jak to przystało na dobra w miarę Panią Domu, trzeba zaskoczyć swojego Ukochanego jakąś pysznością na stole. W końcu jak to się mówi, przez żołądek do serca.



I już jestem! Dzisiejszy post powstaję w dwóch częściach...brrr nie lubię tych ciemnych, ponurych wieczorów..wyszłam na małą godzinkę w jasny dzień.. wracam a tu już ciemno. .buu..takie uroki jesieni..w sklepie znalazłam bardzo ładne pomidory i świeżą bazylię..i już wiedziałam co przyszykuje...zatem zabieram się za krem pomidorowy ze świeżą bazylią...


Pozdrawiam serdecznie,
xxx

środa, 2 listopada 2011

Wyniki candy...!!!

Za oknem prawdziwa złota jesień, momentami przeplatana deszczem i czarnymi chmurami, a niekiedy słoneczna, bijąca promieniami i rozjaśniająca nasze piękne dni, budząca radość i wywołująca uśmiech na naszych buziach. Wszędzie dookoła dynie, czy to na Waszych blogach, straganach, sklepach, wystawkach sklepów. Dynie rządzą. I także w moim rodzinnym domu Mama porobiła "dyniowe stroiki", a przy okazji mnie zaopatrzyła w mini egzemplarze tych kolorowych roślin jednorocznych. Ja w tym roku "długi weekend" spędziłam cały w pracy i nie było czasu na zabawy w pumkin pie..a szkoda...ale cóż...takie życie, czasami pełne wyrzeczeń w imię tego niby ważniejszego... pozostaje tylko nacieszyć oczy śmiesznie wyciętymi dyniami sąsiadów i tym co już mam - mini dyniami od mamy...


A teraz czas na wyczekiwane na pewno przez Was wyniki candy. Losowanie było tym bardziej ekscytujące, że to moje pierwsze i sama byłam ciekawa, Któż to zostanie tym szczęśliwcem i do kogo będę wysyłać słodkie cukieraski.


Losowanie przeprowadziłam w staroświeckim może stylu bez użycia elektronicznej wyszukiwarki. Wypisałam wszystkich uczestników, wrzuciłam do wiklinowego koszyczka i Boo zaczął losować.....



A teraz uwaga! Zwycięzcą pierwszej edycji candy strength duration jest:



Gratulacje dla Lilly i wieczorem wyślę do Ciebie maila, ponieważ czmykam do codziennych obowiązków. Pozostałym dziękuję za udział i za to, że mogłam odkryć nowe blogi do przeglądania i poznania...cieszę się, że tyle osób wzięło udział, bo bałam się, że nie będzie co wybierać. A tu proszę. Miła niespodzianka. Dziękuję. I do kolejnej cukierasowej zabawy.

Pozdrawiam Was serdecznie,
xxx